1. Poncjusz
Nigdy nie nauczymy się naprawdę milczeć.
Słowo – szemrany posłaniec idei, niestrudzony pielgrzym
ciągnie nas za język, dźga, znaczy, człowieczy się,
wilcze ślepia pakuje w duszę. Pochowałem dla Ciebie kawałki ciszy
po zakamarkach mieszkania, pod podłogą,
na balkonie i w piwnicy, w garażu, na czarną godzinę.
Wydzierałem przechodniom milczenie z gardeł, zakradałem się do klasztorów.
Wszystko na nic. Raz rozbudzone krążyć będzie między nami,
dziś dopiero zauważyłem zacieki na ścianach, ktoś tu był i możliwe,
że płakał. Obrazy i tapety mokną, pora się zbierać. Uporczywie
ruszam zmurszałe ściany i czego nie dotknę na gładkiej tkance świata,
zmienia się w Ciebie.
Lecz czy tyle z tej pustki ryb i chleba, tyle wina
że znów na pomoc trzeba będzie wołać ubogich –
nie wiem.
Wybija godzina powrotu do grobu.
I tylko ten moment wieczorem w łazience:
ręce, woda, płatki róży.
2. Mokre ślady
Więc jeśli nie ty, kto zostawił ślady
w łazience, kuchni, na strychu? Przyznaj się,
przemykasz tu nocą, palisz moje papierosy,
układy obmyślasz, konstelacje,
włosy czeszesz nad zlewem.
Nie oszaleję przecież dwa razy
z tego samego powodu, nie stać mnie
na taką rozrzutność. Nie wiem,
kto ci dał ten adres, zarazy same
lęgną się tu,
tutaj żyją i pochodzą stąd.
Nocą chodzę po lesie i nawołuję.
Do tej pory żadnej odpowiedzi.
3. Nie wiem
Kilka planet, milimetrów – o tyle się mijamy
tak, że strach wyjść po tytoń dwie ulice dalej
pijanych do domów odprowadzać, bo wszystko tu lgnie do siebie
i czy sposób być prawdziwie samotnym –
nie wiem.
Wczoraj w malignie widziałem twoje odbicie w szybie baru
mucha uwięziona w piwnej pianie niby w bursztynie.
Byłeś? Paru mówiło, że się tu pojawiasz,
że zawsze przychodzisz po swoje.
4. Gesty
Dobrze, że cię nie ma. Schroniłem się w dźwięku
śpiewu pociągu, trzepocie skrzydeł, w pierwszym
lepszym alikwocie, składzie, barwie. Tu bez lęku
mogę patrzeć - to moja kraina, moje plemię, stado.
Ci, którzy mieli wyjechać, dawno wyjechali;
na nic całopalne ofiary, ta bestia karmi się pustką
zadość czyniąc jedynie wybranym.
Wygasły ekrany i nagle wszystko stało się jasne:
byle skowyt psa budzi nas do życia, kręcę się po kuchni,
piję tanie alkohole i drugie, schowane na czarną godzinę,
która ma nigdy nie nadejść. Wiem niewiele:
przedziwne wiatry gnają mnie na wschód
do krainy nad błotnistym brzegiem
w przód, do twojego stada.
I na nic milczenie: tego gada
ubić można jedynie słowami.
Partia jest pozornie rozstrzygnięta.
Tu się urodziłem, ale nie jestem stąd.
Sądząc po martwych zwierzętach,
śladach kul w murze, wietrze w sieni
to nie moje miejsce. Wyziera
z przestrzeni coś jeszcze;
im szybciej to nazwiemy, tym gorzej.
Tu jestem, tu będę czekał
mówił ile tchu i z każdym słowem kawałek ciebie
będzie stawał się pokarmem bestii
aż opowiem wszystko, do cna i zniknę.
5. Miejsca
Znam takie miejsca, w których słońce wschodzi rzadziej
po tym je poznasz, że nie prowadzą tam żadne ślady;
żaden blask się tam nie pojawi. Czysta pustka.
Pójdź tamtędy, zostaw znak potomnym.
Niewiele jest idei trwalszych od papieru
na którym je spisano,
szliśmy wzdłuż rzeki Odry, w takim właśnie miejscu,
jeśli być odpowiednio nieostrożnym, można się zagubić
i zawieść wszelkie nadzieje.
Tam, gdzie przychodzą umierać dzikie zwierzęta,
dziki, sarny, lisy – już nawet cię nie prowadzę,
zagubiłem gdzieś mapę, a wystarczyło
czwartego dnia skręcić w lewo.
6. ***
Nocą chodzę po lesie i nawołuję.
Sądząc po znakach, po śladach racic,
otarciach niepokoju na drzewach,
to musiała być ucieczka. Pojmuję
jedynie znaki proste:
strach pod liściem, blask księżyca,
tupot jeża za tarasem. Reszta
zdaje się blada, obłe słowa, oschłe
krzyki sąsiada. I tylko patrzę,
nie widzę, nasłuchuję.
Któregoś dnia stanie się to całością,
a jeśli nie ma całości? Ujrzę ten brak w świecie,
czułością będę go łatał, drobnymi gestami,
tobą.
7. Nie dzieje się nic
Nic nie zdarza się dwa razy,
znakomita większość rzeczy
nie zdarza się nawet raz.
Znów ktoś tu był, zostawił obrazy
strachu nad drzwiami, krzyk dziecka
w pokoju, dźwięk kredy na oknie.
Pada, zmokniesz.
Powiedz, ta ucieczka
jest tylko pozorna, prawda?
Jeśli kiedyś się spotkamy, ja też
stanę się przezroczysty.
Stwórz regułę do wyjątku:
jeśli znów stanę się tobą, zabij.
8. Pierwszy wiersz dla Kajry
Pojmuję jedynie znaki proste:
umiera pies i to umiera
po raz ostatni.
Oto, czego psy zazdrościć muszą kotom:
dziewięciu śmierci.
A ta ostatnia, ostatnia jest najpiękniejsza.
9. Z tobą
Gdybym nie udawał człowieka, może poszło by łatwiej;
nie ruszał wieka trumny, nie wypuszczał z niej demonów
które karmią się same sobą. Teraz stały się armią
hegemonów, poddaliśmy się im, zobacz kotku,
jakie to proste. Wystarczy jeść, pić, kochać, garną
się same do nas, jesteśmy ich jedynymi poddanymi.
W domu możemy robić miłość i nie ma innych
spraw ani zajęć, w samym środku Europy, i nie ma winnych
tego stanu rzeczy. I wybacz, że często wychodzę,
odczekam ten moment, kiedy danymi
zarzucą nasze sprzęty, kiedy na podłodze
znów rozrzucę papiery, mam tu porachunki,
pewnie wrócę nad ranem.
10. Drugi wiersz dla A.
Którejś nocy przyjdą po nas, zaskoczą
łomotaniem karabinu w okno,
nocą widać więcej, jeśli tylko patrzysz.
Wiesz, chciałem wtedy skłamać,
że nie potrafię jeść, pić, kochać,
ale teraz to bez znaczenia. Którejś nocy
przyjdą po nas, nawet nasze oczy
niewinne będą mówiły: tak, to my.
Przyznamy się chcąc nie chcąc do winy
z karabinem przy głowie to całkiem łatwe.
I tylko nasz pies będzie wtedy ujadał,
psa nie ruszą, zostanie sam.
11. Gliwice, początek nowej dekady
Są po prostu miejsca na mapie tego miasta
gdzie nie dojeżdża żadne sześćdziewięćdziewięć
czy inna siedemsetdwójka.
I nie wiem, czy tam się chowasz, lecz się pakuję
w sam środek warkotu i jadę, jeśli być tu odpowiednio
nieostrożnym, można wiele zobaczyć, ale ciebie
nigdy. Opracowałeś plan ucieczki, im bliżej światła
tym większy cień, prawda? Mamy do pogadania,
jeśli gdzieś jesteś, daj znać, głos daj, wyjdź.
12. Widmo
A więc byłeś. Widmo domaga się ciała,
prawda? To wciąż najlepsze, co może nas spotkać:
mała pomyłka w dziale stworzenia, zamiana
ról i ciał, niemożliwy przypadek i wystarczy
wypluć świat, odkrztusić niby zbędną flegmę.
Więcej patrzeć niż widzieć, to takie proste
rano znów ktoś tu był, zostawił ślady
mokrych stóp na posadzce,
już nawet nie zamykam drzwi.
13. Wciąż żadnych wieści
Coś musiało stać się po drodze.
Posłaniec z aktem łaski tańczy pijany na stole,
w którejś melinie, w kole podobnych sobie
posłańców z aktem łaski.
Wciąż niczego o tobie nie ma w encyklopediach,
suplementach i sieci. Nie logowałeś się nigdzie,
wygasły ekrany i tylko nieliczni wierzą jeszcze
że byłeś. Zawsze wskazujesz inną stronę
i daleko poza siebie.
Szarżuję pamięcią, wyciągam ostrożnie
twój obraz i spróbujmy to sobie wyobrazić:
starzec na schodach, muskany promieniami cienia
(są miejsca, w których słońce wschodzi rzadziej)
trzyma za rękę dziewczynkę z kwiatami
a pomiędzy tym wszystkim ja.
14. Rękoczyn Heimlicha
Więc wystarczy wypluć świat,
odkrztusić niby zbędną flegmę.
Ciekawe czy zgadniesz,
co znaczyło milczenie
zostawione w słuchawce ledwie dekadę temu.
Zostawiłem ci też zepsuty saksofon,
trochę popiołu i niepokój,
dużo niepokoju. Jeśli wrócisz po swoje
będziesz go musiał dołożyć do puli
ja już będę daleko.
15. Opisać
Mży od miesiąca. Zasiadł na dachu bez środków ostrożności
notuje, tworzy listę zdarzeń ważnych, drży przy tym:
niczego nie pominąć; historia wymaga formy pisemnej
pod rygorem nieważności. To naprawdę konieczne,
tak zawsze sobie tłumaczył w listach bez znaczków,
a może oszalał do reszty - biurko i papier moknie,
posłusznie spija atrament, krążą między włóknami
krople; teraz jest bezpiecznie: w dwuszeregu z biurka
ciekną te najważniejsze: jak podstępem wdarł się na świat
i podstępem go opuści. Wspomina przychylną komórkę
- przychylną jak brat, lecz obcą (swoi go nie chcieli, tak było.
O tym też listy pisał). Pies porzucił go w zeszłym roku
ulżyło mu nawet. Któremu ulżyło? Nie wiem, teraz mży
i tak już będzie; deszcz biurko zalał, to przywilej tęsknoty:
kłaść grunt pod swoją nieobecność, chronić starym ciałem.
to naprawdę konieczne - niczego nie pomija, oszalał.
16. Rozmowa
Ile rozwagi trzeba w patrzeniu! Nieostrożnym spojrzeniem
wypalam dziury w przestrzeni, zostawiam tu kawałek świata,
już nie będzie mi potrzebny: mienie niczyje.
Siedziałem długo w noc i rozmawiałem, i całą noc
skamlał w eterze kaleki język, w niedopowiedzeniach,
spomiędzy przerw w świetle promienie cienia
padały mi na twarz i wiedziałem,
wiedziałem, że rozmowa toczy się gdzie indziej,
jeśli jakimś światłem świecę, to jest to światło odbite.
Ile rozwagi trzeba w patrzeniu! Wietrzę światłem pokój
żeby widzieć lepiej - to odruch,
spokój przyjdzie później; któraś rana się nie zabliźni.
17. Układ
Układ jest prosty, jeśli w niego wejdziesz.
To niewiele: oddasz duszę i ciało, na początek wystarczy.
Później zobaczymy; gdyby było mało, to jeszcze kilka
z tych drobiazgów o których myślałeś, że nikt nie wie,
ale wszyscy już wiedzą. Czego dotknąłeś, ubędzie ze świata.
Zanim rozszyfrujesz znaki, złożysz je w całość
runie konstrukcja słów i znaczeń
być może nawet dłużej niż przez jedno życie
będziesz musiał uciekać daleko, coraz dalej.
18. Łajka
Jak myślisz, kiedy się połapią? Nie jesteśmy stąd,
to jasne. Nienagannymi manierami i czystym ubiorem
długo nie dadzą się mamić, to szaleństwo jest metodą,
pamiętasz? Nowotworem im jesteśmy, rozrastamy się
w brzuchu, tę grę można nieźle przegrać, jeśli jest się tobą.
Wystarczy poczekać, przecież wszystkie flagi są białe,
to jedynie kwestia czasu i słońca. Tak, słońca.
I czego nie odjąć od umęczonego końca
tej płowiejącej epoki, zostaje powidok, mara,
resztki karmy na orbicie.
19. Coś musiało stać się po drodze
Zostaniemy tu, na ile starczy nam ciepła i powietrza,
puch na dachu zwiastuje nieszczęście:
blaski w ich oczach, pastylki pod językiem,
powiedz, czy czekasz jeszcze?
Kiedy przestałem już szukać swojego boga
napatoczyłeś się ty. Z tej cudownej
do połowy pełnej szklanki
zionie czarna pustka.
20. W dniu
Więc postanowione: wszystko, czym będziemy
zostanie zapomniane. We włosach skrzypaczki
mysie gówienka, moknie akordeon, melodie
wciąż te same; wieczna mżawka. Odbija mu
się nią z wnętrzności. Kiedy zaczął się ten desant?
Wódka szaleje w trzewiach, trzy ćwierci, po kropli
a teraz pustka: to mistrzowie znikają z grobów.
Tak wymknąć się śmierci? Więc postanowione.
Gdyby mówił językami ludzi i aniołów, byłby nikim
pal diabli miłość. Języki też pal diabli.
Mistrzowie znikają z grobów.
21. Panie Camus
Jeśli, jak pan powiada: oddychać znaczy sądzić,
nie ma już odwrotu. To nieodwołalne.
Poskładać się z materii, z drobin kosmosu
niech będzie, że na chwilę. Trzeba teraz nadać
imię, numer, kwaterunek i kolejno oblicz
przynajmniej trzy: jedno mają zwierzęta.
W wynajęte ciało oblec duszę, nazywać:
to kwiat, deszcz, słońce, kundel, sadza, miłość.
Od święta do każdej chwili, którą poprzedza
myśl, że coś jest jeszcze, co nie ma imienia.
Tyle razy pan mówił: oddychać znaczy sądzić
- nic nie ma znaczenia, lecz nazwę.
przez chwilę.
22.***
Czereśnie pięknie obrodziły w tym roku
ten sam ślepy owczarek pilnuje sadu.
Nie przejdziesz; wywęszy cię już przy bramie.
Przecież nie przyszliśmy tu po owoce,
nie przyspieszaj kroku. Daj im spokojnie
zwiędnąć, przyjąć barwę rozkładu, zresztą
on nie wie, że trzyma go łańcuch. Wojny
zawsze się kończą, i ta nasza też się skończy,
masz przecież nielimitowany dostęp do świata,
umowę na czas nieokreślony, za jedyną
słuszną cenę, życie. Możesz spłacać w dogodnych
ratach i niech ci to wystarczy. A jeśli kiedyś uznasz
że to za mało, zgoda. Możemy spróbować inaczej:
warczy, już cię wywęszył spod bramy. Ale jeśli
przestaniemy podrzucać mu żarcie do miski
to nie będzie zwycięstwo.
To za mało, zgoda.
23. Przybłęda
A kiedy wstaje świt, który każe wierzyć
że odtąd wszystko już zawsze będzie świtem
i że nie sposób już błądzić, zalane światłem ulice
prowadzą w jedynym dobrym kierunku - naprzód
pies pije wodę z czystej kałuży.
A w naszych pokojach historia kurzu
zaczyna się od początku, głupio świt wielbiąc
cichym skomleniem ścieranych roztoczy.
Wtedy odziany w łachman przybłęda, którego Ziemia
nie wiedzieć czemu jeszcze nie zrzuciła z grzbietu
palec wyciąga ku niebu, jak już kiedyś wyciągał
i milcząc w oczy nam patrzy, aż po wieczór
mglisty, i wszystkie ulice skąpane mrokiem
znów mają słuszny kierunek - z powrotem
wtedy odziany w łachman przybłęda
palec wyciąga ku niebu
24. Niepotrzebne światło
i po to wszystkie obowiązki względem przestrzeni
i po fajrancie niepewność puszczać na najwyższe obroty
żeby tak skończyć? świt mnie dopadł nad ranem,
letnie noce są obrzydliwie krótkie i nie zdołałem
z powrotem nabrać pewności. mogę patrzeć przez okno:
miasto jak miasto. ruiny jeszcze trzymają się nieźle,
wiesz, o co mi chodzi. trzymam wciąż pod łóżkiem
te pyłki, drobiny, gdzie białe, a gdzie czerwone pudełko
i przekładam ciągle świetlną smużkę. kłamał lektor
reklamując swoje usługi: nie nauczymy się tego języka.
nie w sześć tygodni, znów jesteśmy w plecy jedną
próbę porozumienia, już pal diabli tę krew i czystą białą ranę.
co ja teraz zrobię w nieoswojonym ubraniu, zgiełku,
obcierających butach? tymi brzęczącymi w kieszeni
niepasującymi kluczami? świt mnie dopadł nad ranem.
w którymś pudełku trzymam ciągle niepotrzebne światło.